Odwrót od MS – Europa przeprasza Open Source

Jak okręt wyewoluował w światłowód

W czasach kiedy jeszcze nie istniała globalna sieć, pojęcia suwerenności, wolności i bezpieczeństwa definiowane były głównie poprzez szczelność naszych fizycznych granic, konstytucje i ustawy gwarantujące nam prawa, czy siłę naszych armii, które zapewniały nam bezpieczeństwo. Najsilniejsze mocarstwa przeprowadzały ekspansje potęgą swoich sił zbrojnych przy pomocy floty okrętów cumujących w podbijanych krajach. Dzisiaj gdy fizyczne granice są zacierane, stoimy przed wyzwaniami, o których istnieniu jeszcze niedawno nie mieliśmy pojęcia. Kto by się spodziewał, że kilka kabli położonych na dnie oceanu może zanegować dotychczasowy porządek świata i na zawsze zmienić rzeczywistość w której zostało nam dane żyć? Wspomniane na początku pojęcia z czasem ewoluują i nabierają całkiem nowego znaczenia. O ile jesteśmy dzisiaj (względnie) bezpieczni pod względem militarnym, wolni w kwestii swobód obywatelskich czy suwerenni (raczej nie grożą nam kolejne rozbiory), to przechodząc na grunt cyfrowy już nie możemy być pewni powyższych uniwersalnych przecież wartości. Temat cyfrowej suwerenności, wolności i bezpieczeństwa będę omawiał bardziej w kontekście kontynentu niż kraju, wszak jesteśmy częścią większego organizmu jakim jest Unia Europejska, czy szerzej Europa czy tego chcemy czy nie.

Niezależność technologiczna (a raczej jej brak) Starego Kontynentu od Big Techów zza oceanu jest od dość dawna bardzo wrażliwym i palącym tematem. Bardziej świadomi obywatele i organizacje głośno alarmują o postępującej zależności od korporacji takich jak Microsoft, Google, Meta czy Amazon. Zależność ta niesie za sobą wiele negatywnych konsekwencji, takich jak chociażby otwarte drzwi dla służb obcych mocarstw czy gigantów technologicznych będącymi niejako mocarstwami pozapaństwowymi, które mają nieskrępowany dostęp do danych obywateli jak i administracji i instytucji krajów europejskich. Dane te mogą być pozyskiwane pośrednio, np. w przypadku serwerów Microsoftu umieszczonych w USA, na których przechowywane mogą być dokumenty przetwarzane w pakiecie biurowym Microsoft Office przez większość urzędów w krajach europejskich. Najzabawniejszy jest fakt, że Microsoft sam przyznaje, że nie jest w stanie zagwarantować suwerenności powierzanych mu danych. Nie trzeba chyba dodawać, że są to dane bardzo wrażliwe. Z kolei jako przykład bezpośredniego przekazywania danych niech posłuży np. Facebook, gdzie miliony europejskich obywateli sami dobrowolnie (!) przekazują szeroki i nieskrępowany strumień informacji, który płynie setkami petabajtów światłowodami położonymi na dnie oceanu atlantyckiego prosto do serwerów Mety. Innym przykładem może być dupol w dziedzinie oprogramowania, jakie zainstalowane jest na naszych smartfonach. Tutaj Google przy pomocy swoich usług zaszytych w naszych Androidach pozyskuje informacje, dzięki którym zna nasz styl życia, codzienne nawyki, kontakty, wiadomości, maile i przede wszystkim nasze słabości. Apple w tym temacie jest nieco mniej inwazyjny, jednak jest to niewielkie pocieszenie. Nie sposób pominąć roli Chin, które także mają swój udział w uzależnieniu nas od swojej technologii przy pomocy takich korporacji jak Huawei, który próbuje wgryźć się swoimi smartfonami w rynek zdominowany przez wspomniany wyżej duopol. Poza rynkiem smartfonów chińska korporacja rozpycha się także z rozbudową sieci 5G w Europie. Do opisanej ekspansji nie potrzeba ani jednego okrętu.

No dobra, korporacje pozyskują o nas mnóstwo informacji. I co z tego? Mógłby zapytać niejeden. Ano mając informacje, można osiągać swoje cele na wiele sposobów. W dzisiejszej rzeczywistości informacja jest orężem. Jest bronią o sile rażenia wiele większej niż broń konwencjonalna, a przy tym nie powoduje strat po stronie prowadzącej ofensywę. Wszyscy widzimy jak wojna w Ukrainie drenuje zasoby kraju agresora jakim jest Rosja. Wszystko po to, żeby mieć wpływy w danym regionie. Czy USA lub Chiny wypracowując wpływy w Europie używają siły militarnej? Nie, osiągają lepsze efekty bez jednego nawet wystrzału, bez drenowania swoich zasobów ludzkich i gospodarki (która z resztą na tym zyskuje). Wystarczy że udostępniają nam usługi i technologie, za które przecież sami płacimy. Po co angażować ograniczone siły wywiadu w zbieranie informacji o danych podmiotach, skoro dane te już wypływają z naszego kraju w ilości, jakiej nie byłyby w stanie zebrać za pomocą swoich kadr wszystkie światowe agencje wywiadowcze razem wzięte. Trzeba je “tylko” przeanalizować i wykorzystać dla własnych interesów. W temacie agregacji, analizy i przetwarzania danych swoją siłę coraz bardziej pokazuje rozpychająca się łokciami sztuczna inteligencja. Jak na złość ta technologia też jest obecnie prawie na wyłączność w rękach obcych mocarstw.

Jednak nie tylko masowe zbieranie informacji jest dla nas poważnym zagrożeniem. Jest nim również kreowanie danej narracji informacyjnej przez organizacje medialne mające w swoich rękach ogromny wpływ na poglądy setek milionów obywateli. Za przykład niech nam posłuży X (Twitter) Elona Muska. Mając taką potężną broń w swoich rękach jest on w stanie poprzez odpowiednie manipulowanie narzędziami, jakie ma w rękach wpływać na wyniki wyborów. W tym przypadku akurat w swoim kraju, ale dlaczego miałby się nie angażować w politykę na podobną skalę w krainie nad Wisłą, czy szerzej w Europie? To tylko kwestia czasu. Jeśli nic z tym tematem oczywiście nie zrobimy. Państwo Środka też ma swój niemały udział w dziedzinie informacyjnej, a jego największym przedstawicielem u nas jest TikTok. To przy jego pomocy wielu polityków – w dużej mierze tych o skrajnych poglądach – jest w stanie budować skutecznie swoje poparcie wśród europejskich obywateli. Pomijam już ogromny udział TikToka w uzależnianiu młodzieży (i nie tylko) od ekranów smartfonów. W temacie kreowania narracji należy także wspomnieć o dezinformacji, która – szczególnie jeśli spojrzymy na wschód – także jest poważnym problemem, jednak to nie na niej będę się skupiał w niniejszym artykule.

Dlaczego doszło to tak głębokiego uzależnienia? jak nasz Stary Kontynent w ogóle do tego dopuścił? Przespaliśmy rewolucję technologiczną, a następnie bez zastanowienia zaczęliśmy korzystać z usług zwycięzcy tego wyścigu zamiast go gonić. Prawdopodobnie dlatego, że było to wygodniejsze i pozornie tańsze, ponieważ nie musieliśmy ponosić początkowych nakładów na inwestycje. Zamiast tego rozsiedliśmy się leniwie i płacimy “subskrypcję” za to, że ktoś inny wypełnia nasze obowiązki. Jednak były to krótkowzroczne działania, ponieważ inwestycje z czasem zaczęłyby przynosić zyski. A po takim opóźnieniu koszty uniezależnienia stają się coraz wyższe. Czy mamy w tym temacie kogoś, kogo możemy stawiać sobie za wzór? Tak, i paradoksalnie są to hermetycznie zamknięte na świat Chiny. W Państwie Środka już wcześniej zdano sobie sprawę, że ciężko jest walczyć na rynku motoryzacji spalinowej zdominowanym przez gigantów Europejskich. Postanowiono zatem uciec do przodu w elektromobilność, w której to właśnie Chiny stały się liderem. Podobna polityka realizowana jest dziedzinie niezależności cyfrowej. Jako że nie da się już dogonić USA jako potęgi cyfrowej z jej gigantami z doliny krzemowej, postanowiono zatem na ofensywę w kierunku rozproszonego Open Source, na bazie którego chińczycy tworzą swój ekosystem technologiczny.

Powyższe jest tylko bardzo ogólnym zarysowaniem tematu zagrożenia jakim jest brak europejskiej suwerenności cyfrowej. Temat można by rozciągnąć do rozmiarów pracy dyplomowej, jednak nie to jest moim celem w tym artykule. Zamiast straszyć postaram się zobrazować, jak ciężka praca nas czeka, aby wyjść z omawianego uzależnienia.

Łańcuch wydarzeń, który rozpędził wybudzanie Europy

O ile dotychczasowe alarmowanie podnoszone przez różne organizacje czy osoby starające się otworzyć oczy europejskim politykom i decydentom na kwestię naszej cyfrowej zależności od obcych mocarstw w dużej mierze nie odnosiło zamierzonego skutku, o tyle niedawny łańcuch wydarzeń za oceanem uświadomił wielu europejskim politykom, że obudzili się z ręką w nocniku. Kupienie Twittera i przebrandowanie go na X przez Elona Muska było sporym wydarzeniem, jednak raczej niewielu z nas wtedy jeszcze spodziewało się konsekwencji tego ruchu. A przyszły one jak nowy szef X zaczął się na pełnych obrotach angażować w kampanię wyborczą Trumpa. Już wtedy powinna nam się zapalić żółta lampka. Kiedy inwestycja Muska zwróciła się w postaci wygranych wyborów Prezydenckich w USA przez Trumpa, zobaczyliśmy efekt siły jednego tylko medium skierowanego na osiągnięcie konkretnego celu. Kolejnym ogniwem owego łańcucha stała się polityka nowego prezydenta względem Europy. Zaczął on w swoim stylu jawnie i bezpardonowo korzystać z wypracowanych do tej pory przez wiele poprzednich administracji przewag USA m. in. nad UE. Papierkiem lakmusowym technologicznej zależności od USA i gigantów technologicznych może być z pozoru nieistotny incydent, jakim było zablokowanie skrzynki mailowej oraz zamrożenie dostępu do konta bankowego Prokuratora Międzynarodowego Trybunału Karnego (MTK) Karina Khana. Blokada była skutkiem sankcji nałożonych przez Trumpa w odpowiedzi na nakaz aresztowania Benjamina Netanjahu wydany przez MTK w związku z zarzutem popełnienia zbrodni wojennych. Opisywany przypadek (poza oczywistym oburzeniem wobec faktu uderzenia przez Trumpa w MTK) odsłania cały cykl zależności pomiędzy administracją USA, Big Techami a ich usługobiorcami, którzy chwilowo popadli w niełaskę u wujka Sama. Skoro takie sytuacje już mają miejsce, dlaczego my nie mielibyśmy się ich obawiać?

Europa na wyboistej i niełatwej ścieżce ku otwartym standardom

Poprzez zaniedbania w ostatnich dekadach w dziedzinie technologii cyfrowych na naszym kontynencie i jednoczesnym zdaniu się na “usługi” większego brata zostaliśmy daleko w tyle w kwestii cyfryzacji. Na szczęście politycy europejscy powoli budzą się z letargu i zaczynają działać w temacie niezależności cyfrowej. Paradoksalnie można za to podziękować samemu Trumpowi, którego kilka ruchów miało większą moc niż setki ostrzeżeń świadomych obywateli, którzy jednak nie mieli takiej siły przebicia. Jak więc dzisiaj radzą sobie poszczególne kraje członkowskie Unii?

Ostatnimi czasy do grona państw porzucających Microsoft z przytupem dołączyła Dania, której rząd zdecydował się na całkowite zastąpienie produktów Microsoftu Linuxem i pakietem LibreOffice. Wszystkie rządowe komputery mają działać pod kontrolą otwartego oprogramowania już na jesień 2025 roku! Jest to europejski ewenement pod względem tak tempa, jak i skali wdrażania oprogramowania Open Source. Sprawność Danii stawia pod dużym znakiem zapytania skuteczność działania na tym polu rządów innych europejskich stolic.

W tym temacie do niedawna przodowała Francja, która zresztą od zawsze stała w kontrze do dominującej pozycji USA w Europie. Już w 2014 roku zainstalowano LibreOffice na pół miniona komputerów w 11 francuskich ministerstwach. Także francuska Policja oraz Ministerstwo Rolnictwa już od ponad dekady korzystają odpowiednio ze zmodyfikowanej dystrybucji Ubuntu i Mandrivy. Ponadto najnowszym przykładem niech będą działania administracji miasta Lyon, które stopniowo zamienia produkty od MS na Linuxa i OnlyOffice.

Niemcy także dość skutecznie walczą z monopolem Microsoftu w sferze administracyjnej. Swojego czasu na wyboistej drodze w kierunku Open Source znalazło się Monachium, gdzie wprowadzono do urzędów Linuxa by potem z niego zrezygnować. Winiony za taki stan rzeczy jest głównie lobbing Microsoftu. W międzyczasie do listy miast zamierzających przerzucić się na otwarte standardy dołączył Dortmund. Niektóre rejony również się nie poddają i obecnie cały Land Schleswig-Holstein postanowił całkowicie porzucić Windowsa i Office na rzecz otwartoźródłowych odpowiedników.

Wielka Brytania od kilkunastu lat stara się kompleksowo wdrażać produkty Open Source do struktur rządowych. Najbardziej widoczną zmianą dla użytkowników końcowych, czytaj urzędników jest zmiana pakietu biurowego na przebrandowany LibreOffice. Ciekawostką jest historia z czasów pandemii Covid-19, kiedy to trzeba było wysłać pracowników do domów aby mogli pracować zdalnie. W związku z tą potrzebą w krótkim czasie zorganizowano im i dostarczono 4000 komputerów z Linuxem na pokładzie. Były to stare laptopy planowane do przekazania dla szkół. Jak się okazało, po zainstalowaniu lekkich dystrybucji Linuxa odzyskały swój wigor, dzięki czemu w dalszym ciągu dzielnie służyły krajowi podczas pandemii.

We Włoszech w mieście Vicenza w 2016 roku ogłoszono przejście 700 stacji komputerowych na system ZorinOS (zmodyfikowane Ubuntu). Także włoskie Ministerstwo Obrony postanowiło przesiąść się z Microsoft Office na LibreOffice

W szkołach w Hiszpańskim regionie Walencji używane jest 120 tyś. stacji komputerowych z zainstalowaną dystrybucją LliureX zawierającą cały pakiet niezbędnych narzędzi do nauki. Także region Extremadura jest znany z podejścia do wolnego i otwartoźródłowego oprogramowania, 70 tyś. komputerów w szkołach i 15 tyś. komputerów w służbie zdrowia działających pod kontrolą Linuxa mówią same za siebie.

Szwajcaria mimo że poza Unią, to jednak w Europie. Jej podejście “publiczne pieniądze, publiczny kod”, czyli ustawa mówiąca o tym, że kod napisany dla instytucji państwowych musi być udostępniony publicznie powinna być wzorem dla organów ustawodawczych państw członkowskich UE.

Unia Europejska nie narzuca swoich rozwiązań, ale aktywnie działa na innym polu – wprowadza różnego rodzaju strategie zachęcające i promujące wykorzystanie w administracji rozwiązań otwartoźródłowych, jak np. tą pod hasłem “Think Open” (2020-2023), czy wcześniejszą “Strategię Open Source” (2014-2017). Poza wymienionymi UE promuje tematy związane z zwiększaniem bezpieczeństwa takimi programami jak FOSSA (2014), FOSSA 2 (2019), FOSSEPS (2022)

Wartym odnotowania faktem jest zewnętrzna inicjatywa polegająca na stworzeniu Unijnej dystrybucji Linuxa (na razie jako koncepcja) o nazwie EU OS opartej na Fedorze Kinoite – bezpiecznej odmiana ze środowiskiem KDE na pokładzie z rodowodem z USA. Jest to jak najbardziej ruch godny pochwały, jednak zwróciłbym bardziej uwagę w kierunku dystrybucji Europejskich, jak chociażby OpenSUSE, która pod względem cech jest odpowiednikiem Fedory. Uważam, że jest to bardzo dobry pomysł, ponieważ w dużym stopniu mógłby zunifikować narzędzia jakie mogłyby zacząć używać nasze urzędy. W aktualnym gąszczu dystrybucji i rozwiązań Open Source postawienie na jedną z nich i skrojenie pod swoje potrzeby mogłoby ułatwić migrację i interoperacyjność.

Polska zieloną wyspą?

Niestety bardziej widzę naszą krainę w szarych odcieniach. Można ująć, że jest stabilnie, czyli nie widać żadnych oznak nadchodzących zmian w temacie cyfrowego uniezależniania się od USA czy Chin. Jako pierwszy z przykładów niech posłuży ten najbardziej krytyczny, czyli MON. Pomimo całkowitego uzależnienia od Microsoftu (Windows, Office i nie tylko), nasze ministerstwo “wojny” kapituluje w walce z Microsoftem i podpisuje kolejne porozumienie o współpracy z wymienioną korporacją. Polskie szkoły od najmłodszych lat uczą dzieci jak obsługiwać Worda, Excela i klasycznie painta, a e-dzienniczki dalej są w rękach prywatnych firm, które wyłudzają pieniądze od rodziców. Kod źródłowy mObywatela już rok temu miał zostać udostępniony publicznie, jednak dalej się tak nie stało bo znalazła się wymówka. Dyrektor generalny Lasów Państwowych swoim zarządzeniem (§ 3) nakłada na nadleśnictwa obowiązek komunikowania się z obywatelami za pośrednictwem facebooka. Takich przykładów można mnożyć, stąd moje pesymistyczne podejście do perspektyw polepszenia sytuacji w kraju. Głównym powodem mojego pesymizmu jest krótkowzroczność naszej klasy politycznej. Warto jednak spojrzeć w drugą stronę i zastanowić się, jak zmienić obecną sytuację. Zdaję sobie sprawę, że nie jesteśmy jedyni a podobne problemy są także domeną innych państw europejskich, jednak trzeba równać do tych lepszych od nas i gonić ich możliwie jak najszybciej.

Co zamiast wszechobecnego korpo? Jak wyjść z zamkniętego środowiska?

Zabrzmi to może mało elegancko i optymistycznie, ale jeśli nie doczekamy się unijnych regulacji (czytaj motywacji, zachęt lub ostatecznie przymusu) dotyczących używania oprogramowania z upublicznionym kodem źródłowym, to raczej niezbyt szybko doczekamy się również niezależności cyfrowej. Jednak jak pokazują powyższe przykłady, wiele państw potrafi z większą lub mniejszą skutecznością samodzielnie podążać otwartą ścieżką z Tuxem pod ramię.

Jak zatem może wyglądać przykładowa otwarta rzeczywistość będąca w kontrze do tej, do której zdążyli nas przyzwyczaić Microsoft, Google czy Meta? Dla rozwiązań w sferze administracyjnej widziałbym np. OpenSUSE + LibreOffice zamiast Windows + MS Office. Rozwiązania chmurowe: NextCloud i OnlyOffice zamiast rozwiązań Google/Microsoft. Komunikacja z obywatelami: Fediverse (Mastodon, PeerTube) zamiast Twittera/Facebooka/YouTube. A co z samymi obywatelami? Nie można zakazać używania produktów o zamkniętym charakterze. To jest indywidualny wybór każdego z osobna. Można jednak uświadamiać i aktywnie promować wolne oprogramowanie. Wszystkie wymienione narzędzie już istnieją i mają się dobrze, nie ma potrzeby wynajdywania koła na nowo. Wystarczy je zaadoptować, wyemigrować i zacząć ich używać. Tylko tyle i aż tyle. Zbyt piękne żeby było prawdziwe? W pewnym sensie tak. Migracja na tak dużą skalę jak cały aparat administracyjny jest potężnym wyzwaniem. O ile można bez większych problemów zmienić np. pakiet biurowy, który obsługuje przecież te same formaty dokumentów, o tyle dużo trudniej wymienić sam system operacyjny. Przez wiele lat zostało już napisane mnóstwo programów, które działają tylko po Windowsem. Jeśli zmienimy system na którąś z dystrybucji Linuxa, to może się okazać, że dla niektórych specjalistycznych narzędzi nie znajdziemy otwartoźródłowych zamienników i trzeba będzie je napisać od nowa. Generuje to dodatkowy wysiłek oraz oczywiście dodatkowe koszta i przejściowe problemy w funkcjonowaniu instytucji. Właśnie te koszta i problemy są flagowym argumentem podnoszonym przez przeciwników migracji na wolne oprogramowanie, przemilczają oni jednak jej długodystansowe pozytywne skutki takiego rozwiązania.

Najważniejsze z nich to wspomniana już niezależność od obcych dostawców i zdania się na ich (nie)łaskę. Bezpośrednio wiąże się z tym bezpieczeństwo naszych danych, które przecież pozostaną na naszym kontynencie – w końcu w otwartym oprogramowaniu nie uświadczymy żadnych tylnych furtek umieszczonych przez korporacje (z własnej woli lub pod naciskiem obcych rządów), które pozwalają na niczym nieskrępowaną inwigilację. Poza tym rozwiązania te posiadają szereg innych technicznych zalet powiązanych z ich otwartym charakterem, są nimi m. in. większe bezpieczeństwo (mniejsza podatność na ataki), elastyczność czy skalowalność. Poza technicznymi kwestiami zaletą są także finalnie znacznie mniejsze koszta, ponieważ w tym wypadku nie płacimy za licencje. Zostają tylko opłaty za utrzymanie i zarządzanie całą infrastrukturą.

Pozostaje jeszcze jedna, najważniejsza i fundamentalna cecha w demokratycznym społeczeństwie: transparentność. Skoro płacimy podatki, to chcemy wiedzieć dokładnie na co są one wydatkowane, a tak naprawdę nie wiemy co znajduje się “pod maską” Windowsa, Office czy innych narzędzi. Pomijając już kwestie techniczne, mi osobiście jest mocno nie w smak, że moje pieniądze płyną bezpowrotnie do korporacji za oceanem. Wolałbym żeby otrzymał je sąsiad informatyk, w końcu część z nich wyda w moim sklepie.

Wady? Wdrażanie i migracja wiąże się z wymuszonymi zmianami pewnych nawyków wyrobionych przy obcowaniu z poprzednimi narzędziami. Właśnie te wspomniane nawyki są naszym największym wrogiem, ponieważ przesiadając się na inne narzędzia musimy w dużej mierze nauczyć się ich obsługi na nowo. I właściwie po co mamy się przesiadać i przechodzić trudności, skoro obecnie wszystko działa? Tutaj ujawnia się nasza krótkowzroczność lub brak świadomości co tak naprawdę oznacza Open Source. Żeby walczyć z tym potrzebne są kampanie informacyjne i edukacja.

Przed nami długa droga

Przetaczająca się przez Europę fala porzucania zależności od korporacji na rzecz rozwiązań otwartoźródłowych jest coraz bardziej widoczna i mimo że to dopiero początki, to jest to pokrzepiające. Przed nami jeszcze długa droga do uzyskania cyfrowej niepodległości, najbardziej jednak martwi brak naszego kraju na liście państw które dziękują Big Techom za współpracę. Jest to smutne szczególnie biorąc pod uwagę naszą historię, w której już tradycją stało się odzyskiwanie niepodległości w znacznie trudniejszych i mniej wygodniejszych okolicznościach. Miejmy nadzieję, że wkrótce i nasza klasa polityczna się obudzi, dojrzeje do tej decyzji i w końcu zobaczymy znajomego pingwina na komputerze pani Anetki w Urzędzie Miasta.

2 Comments

  1. u mnie słupy z planem autobusów są pod pingwinkiem. widziałam osobiście jednego pare razy “zdechłego” w pętelce rozruchu/dmesga (taki jeden przystaneczek koło uczelni). i takie słupy na jakiś 3/4 przystanków W CAŁYM MIEŚCIE, naszczęście tylko jeden ma tendencję do crashy 😀

    • Kto by się spodziewał, że można się ucieszyć na widok crashy systemu 😄 znając życie pewnie słupy działają pod kontrolą płytek typu RPI. Zawsze to jakiś zwiastun zmian, który cieszy. Jakiś czas temu miałem okazję odwiedzić wieżę kontroli lotów i część komputerów działała pod kontrolą Red Hata. Druga część niestety pod kontrolą MS.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *